Dzisiejszy wpis poświęcam odpowiedzi na pytanie, które może zadawać sobie bardziej zaawansowany fotoamator – czy warto kupić aparat cyfrowy z tak zwaną pełną klatką czy też nie?
Ponieważ mamy okres robienia sobie prezentów, na dodatek liderzy rynku Canon i Nikon wypuścili w ostatnim czasie nowe aparaty z matrycą FX, warto przybliżyć trochę temat i zanim pójdziemy do sklepu wiedzieć co zyskamy a czego nie zmieni większa wielkość matrycy.
To może zacznę od tyłu, czyli od tego czego nie zmieni. Bo tych „co się zmieni na lepiej” będzie trochę więcej :) I jeszcze zanim pójdziemy dalej – będę skupiał się na lustrzankach cyfrowych, bo na konstrukcjach pełnoklatkowych w bezlusterkowcach się jeszcze nie znam, nie mam doświadczenia…
Czego nie zyskasz kupując pełną klatkę:
Twoje zdjęcia w magiczny sposób nie będą lepsze, o ile Ty sam o to nie zadbasz. Pełna klatka, aparat za mniej więcej 7 000 – 20 000 złotych sam nie zrobi za Ciebie lepszego zdjęcia niż aparat kompaktowy za złotych dwieście.
Jeśli będziesz kadrował nieuważnie, używał byle jakich obiektywów albo pracował w trybie auto to Twoje zdjęcie będzie marne i niewarte miejsca na karcie. Na kursach w AFA spotykam osoby, które potrafią wyczarować piękne zdjęcia na Canonie 350D czy Nikonie D70, konstrukcjach sprzed wielu lat o archaicznych dzisiaj miniaturowych ekranikach LCD i mało megapixelowych matrycach.
Znam też ludzi, których sprzęt był wart więcej niż moje dwa samochody i nie robili ciekawych zdjęć. Ba! robili całkiem złe zdjęcia… Jeśli więc traktujesz upgrage swojego aparatu do pełnej klatki jako panaceum na kiepskie zdjęcia – muszę Cię rozczarować, nie pomoże :)
Z powodu różnicy wielkości matryc aparatów FX (pełna klatka) i APS-C (niepełna klatka – również określanych skrótem DX), nie zyskasz również dłuższego teleobiektywu za darmo. Zabrzmiało dziwnie, więc już wyjaśniam :)

Aparat z matrycą FX (czyli w rozmiarze niegdysiejszego filmu do Zenita czy Zorki :) pokazuje na zdjęciu dokładnie to co wynika z obrazowanie danego obiektywu czy użytej ogniskowej. Zawsze jest to określony i ten sam sposób obrazowania dla danej ogniskowej pod względem: kąta widzenia, zniekształceń, przybliżenia/pomniejszenia obiektów w kadrze.
Kiedy więc robimy zdjęcie obiektywem (ogniskową) szerokokątnym (poniżej 35mm) to widzimy dużo, znacznie więcej zresztą niż nieuzbrojone w aparat oko ludzkie. Kiedy z kolei przypniemy do naszego aparatu teleobiektyw (powyżej 80mm), obraz jaki rejestrujemy jest wąskim, powiększonym kadrem tego co chcemy uwiecznić.
Na pełnej klatce w miarę zbliżony do ludzkiego sposobu widzenia jest kadr zarejestrowany z wykorzystaniem obiektywu (bądź ogniskowej) 50 mm. Trzeba dodać – na pełnej klatce aparatu cyfrowego albo na małoobrazkowym aparacie analogowym.
Ciekawe prawda? Kiedyś na Zenita (Zorkę, Practicę, etc.) mówiło się „mały obrazek” a dzisiaj na cyfraka z taką samą matrycą „pełna klatka„, eh, nowe, inne czasy :)
Wszystko się zmienia, kiedy ten sam obiektyw zamiast do aparatu FX przypniemy do aparatu z matrycą DX (APS-C) czyli wszystkich popularnych lustrzanek cyfrowych w cenach 2 000 – 4 000 złotych.
Wtedy okazuje się, że obraz zarejestrowany przez tą samą ogniskową jest inny niż w przypadku aparatu FX. Jest jakby powiększeniem, wycinkiem kadru z aparatu z pełną klatką. Stopień tego powiększenia nazywa się w języku foto crop factor, i wynika on wprost z różnicy wielkości matryc FX (większa) i DX (mniejsza).

Najczęściej wynosi on 1.5–1.6 dla lustrzanek, ok. 2 dla aparatów hybrydowych (mają jeszcze mniejsze matryce niż APS-C). A ponieważ otrzymujemy obraz jakby zrobiony większą ogniskową (bo im większa ogniskowa tym węższy, bardziej „powiększony” kadr uzyskujemy) przyjęło się przeliczać tak zwaną efektywną ogniskową albo ekwiwalent pełnej klatki.
Przeliczenie jest banalnie proste i robimy je tak: mam obiektyw 50 mm na aparacie na przykład Nikon 5100 (DX) wobec czego będę miał/miała zdjęcia jakbym robiła je obiektywem/ogniskową 50mm x 1.5 (crop factor dla Nikonów) czyli 75 mm.
To jest całkiem dobra wiadomość. Bo za teleobiektywy trzeba zazwyczaj słono płacić, a tu w pewnym sensie zwiększenie ogniskowych naszych obiektywów (zoomów też) o 50% mamy jakby za darmo.
Gorzej z zakresem szerokich kątów, bo zwiększanie ogniskowych nie działa w tym kierunku jak byśmy chcieli – nam zazwyczaj zależy na maksymalnej „szerokości”. Stąd dostarczany razem z większością amatorskich lustrzanek pierwszy, kitowy obiektyw ma zakres ogniskowych: 18–55mm.
Wiecie, jakbyście mieli kiedyś dla Zenita czy Leica obiektyw o ogniskowej 18mm bylibyście mistrzami szerokiego kąta. Do dzisiaj za taki zakres ogniskowych na aparaty FX trzeba słono płacić.

Ale tu, niestety to nie jest „prawdziwe” 18mm – bo ten obiektyw działa bez winietowania tylko na body DX–owym i tak naprawdę jest odpowiednikiem 18 x 1.5 czyli 27–28mm… A nie wiem czy ktoś pamięta jaki kiedyś, dla analogów był kitowy zoom? 28–70mm czyli mniej więcej dzisiejsze 18–55mm :)
Nikon opisuje tak swoje obiektywy, kiedy więc zobaczycie na obudowie napis „DX” (w Canonie EF-S) oznacza to, że obiektyw jest dedykowany dla mniejszej klatki, na FX będzie rejestrował obraz z dużą winietą, co czymi jest w zasadzie bezużytecznymi na pełnej klatce.
Możecie zadać pytanie, które ja sam stawiam – skoro produkują obiektywy dedykowane tylko dla lustrzanek DX, opisują jest nawet DX/EF-S, to dlaczego nie opiszą zakresu ogniskowych od razu po przeliczeniu? Zamiast 18mm dlaczego nie jest od razu podane 28mm? Ja nie wiem, może ktoś zna odpowiedź i poda nam ją w komentarzach :)
A ponieważ dzisiaj było sporo, więc dalsza część odpowiedzi na pytanie „Czy warto kupić pełną klatkę” jutro.